top of page
Szukaj

PSZCZOŁA

  • Zdjęcie autora: Bzy
    Bzy
  • 24 lut
  • 17 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 26 lut

Trudno powiedzieć, co się przed chwilą stało. Nie wiem nawet, czy obudziłam się właśnie ze snu czy po prostu zresetowało mi planszę po tym, jak za długo gapiłam się w ciemny sufit. To nie był pierwszy raz, kiedy ocknęłam się nie pamiętając ostatnich minut. A może godzin? Usiadłam na łóżku i poczułam jak rozciągnięta koszulka przykleja mi się do zalanych potem pleców. Ledwo łapałam świszczące i coraz płytsze wdechy. Do tego jak na złość, nie mogłam nigdzie znaleźć inhalatora. Nabrałam więc powietrza nosem i przed wydechem policzyłam do pięciu, wstrzymując oddech. 
Moje myśli powoli wracały do „tu i teraz”. Spuściłam nogi na podłogę i trzęsącymi się dłońmi zaczęłam masować zmęczone skronie. Kark miałam cały sztywny od nagromadzonego napięcia. Pamiętasz tę anegdotę psychologiczną pod tytułem „nie myśl o różowym słoniu”, kiedy mimo woli nie jesteś w stanie skupić się na czymkolwiek innym niż zakazana postać? Tym bardziej kumasz, dlaczego nie mogłam przenieść uwagi na cokolwiek innego niż wiszące w pokoju napięcie. 
Coś wibrowało w powietrzu, a ja po chwili z piszczącej kakofonii zaczęłam wyłapywać tripujące mnie składowe. Tętniący w uszach rytm przepływającej stanowczo za szybko krwi, szczekającego kilkanaście pięter niżej psa oraz dźwięk, którego nie znałam. Kojarzyłam, ale nie umiałam znaleźć słów, a z każdą kolejną sekundą przyćmiewał swoją częstotliwością pozostałe elementy tła. Co to, kurwa, jest?

Po chwili skupienia ustaliłam jednak, że jestem torturowana przez dwa źródła połączone irytującym pasmem. 
Po pierwsze: uświadomiłam sobie, że w pomieszczeniu, które dzięki gościnności warszawskiej  cioci miało tej nocy być moją bezpieczną przystanią, rozgościł się już ktoś inny. Na dodatek, ziomek był wybitnie zaangażowany w wykonywanie zapisanych w genach obowiązków. To był podręcznikowy wręcz przykład najbardziej aktywnego skurwiela, który z nudów akurat dzisiaj postanowił doprowadzić mnie do szaleństwa. Taka bardziej rozwinięta ewolucyjnie wersja latającego pod osłoną nocy typowego Seby, który nie jest do końca pewny, z kim i jaki ma problem, ale zrobi wszystko, żeby cię mentalnie pokonać. Z uporem maniaka będzie łazić w kółko na tyle blisko, żeby cię wkurwić, a jednocześnie na tyle daleko, że nie dasz rady go niczym grzmotnąć między oczy. Po co to w ogóle żyje?! Ten pokój był ewidentnie za mały na nas dwoje. Postanowiłam coś z tym zrobić. 
Nie było go widać, ale nadwrażliwymi uszami odbierałam właśnie prywatny koncert szeleszczący z intensywnością na miarę roju atakującej wściekle szarańczy. Umówmy się – wychował mnie Dziki Wschód, więc wiem, co mówię, kiedy stwierdzam jednoznacznie, że to nie byle komar z pierwszej łapanki. Skrzydlate bydle na spoconym dopingu. Za małolata nadano mi już tytuł pszczoły, a życie samo dopisało kilka cech pasujących do pszczelich stereotypów. Nie będzie mi przecież byle komar w karczycho dmuchał. Zaczęłam polowanie.
Im dłużej jednak próbowałam siedzieć bez ruchu (w nadziei, że mój irytujący oprawca osiądzie gdzieś na chwilę, nieświadom swojego bliskiego końca), tym bardziej rosła we mnie pewność, że czuję na policzku każdy powiew tych maleńkich skrzydełek. Wiedziałam, że jak tak dalej pójdzie to jeszcze przed wschodem słońca zwariuję przez tego upierdliwca. 
Kiedy tak mamrotałam do siebie pod nosem niewybredne komentarze pełne sfrustrowanych epitetów i chciałam już zacząć rzucać przedmiotami w pustą przestrzeń, wróciła do mnie świadomość, że intensywny dźwięk komarowych piruetów połączony jest jeszcze z czymś innym. Z jakimś miarowym burczeniem w tle. No tak, drugi intruz, o którym przez chwilę zapomniałam w swojej tunelowej wizji gonitwy za nieosiągalnym przeciwnikiem. 
Skupiłam wszystkie receptory na tym dodatkowym paśmie, które już od dłuższej chwili utrzymywało swoją nienaganną wibrację. Trans pogłębiał moją irytację. Szukałam źródła dźwięku numer dwa, na którego zatrzymanie mogłabym mieć hipotetycznie większe szanse niż na ubicie swawolącego w ciemnościach miniaturowego gnojka. Podeszłam do okna i poczułam się już do reszty rozbita. W tym momencie wiedziałam, że dzisiejszej nocy przegrałam z kretesem. Namierzyłam, skąd wzięło się to ogłupiające burczenie. 
Sąsiad z dołu postanowił zaszaleć i na swoim rachitycznym wybiegu będącym ironiczną kpiną z tęsknoty za powiewem świeżości na osiedlach z wielkiej płyty - zainstalował metalowe pudło. Balkonowy żart składał się z odrobiny popękanego betonu i żeliwnego płotku. Poza tym, tak na oko miał mniej niż metr kwadratowy, a i tak większość jego przestrzeni zajmowała wisząca na dwóch kołkach skrzynka po przejściach. Na potrzeby dźwiękowej tragikomedii, uznajemy ją za kupiony gdzieś na giełdzie używany cud techniki. Ten klimatyzator był starszy niż polska demokracja. I sprawiał wrażenie, że jest w podobnym do niej stanie chaotycznego rozkładu. Pierdolot z wiatraczkiem, niczym przysłowiowe cacko z dziurką... W chwili zakupu na bank sprawił, że sąsiad chociaż przez ten ulotny moment poczuł się lepszy od współplemieńców. Tacy sami, a beton między nami. Uwięzieni w sierpniowym skwarze betonowego dinozaura na warszawskiej Sadybie. 
Szkoda tylko, że dopiero kiedy miejski gwar przygasał i auta zastygły na osiedlowych parkingach, ów wiertolot nabierał wiatru w śmigło. Szyby w oknach przestawały być niebieskie od telewizorów, a jego cudo przejmowało w miejskiej orkiestrze pierwsze skrzypce. Rzęziło gorzej niż zapomniany przez rodzinę gruźlik. Taki, co to dogorywa w hospicjum po nieprzyjętym przeszczepie przepalonego płuca. I na dokładkę jeszcze ten pierdolony komar... 
Jakbym miała buty to umarłabym w butach. „Młoda dama w samotności zeszła z ostaniej trasy w tragicznych okolicznościach przyrody - w otoczeniu komara i niezrozumiałych zakusów warszawskiej klasy średniej na odrobinę klimatyzowanego powiewu świeżości...” - napisaliby klepsydrę w lokalnej gazecie, podsumowującą śmierć wymęczonej insomnistki. Potem wszyscy w moim rodzinnym Augustowie mogliby poklepywać się po plecach mówiąc, że od dawna wiadomo było, że coś ze mną jest nie tak. Wszyscy wiedzieli, nikt nic nie mówił.
Dobra, żarty na bok, ustalmy fakty. Przed chwilą obudziłam się ze snu, choć w sumie bardziej z koszmaru. Jak zwykle było tam dużo ognia i leciałam w dół z niezbadanej wysokości. Spadanie w sumie jest jak latanie – tylko, że z dość krótką datą ważności. Docelowo zostawiasz po sobie jedynie mokrą plamę na chodniku. Do ustawionego budzika zostało mi jeszcze kilka godzin, ale ja byłam już świadomie rozdygotana. Przestałam się oszukiwać, że uda mi się jeszcze dzisiaj chociażby zmrużyć oko. 
Suchość w zaciśniętym z nerwów gardle. Kilka łyków zimnej wody, żeby jakoś ogarnąć skołatane nerwy. Byłam w stanie zaparkować swoje rozbudzone zaniepokojenie na moment. Brawurowe śledztwo na miarę programu rozrywkowego „Jaka to melodia”. Czas najwyższy, żeby wymusić przeniesienie uwagi na cokolwiek, co pozwoli mi uspokoić strach przeplatany z irytacją. Skorzystałam z leżącego po prawej pilota i odpaliłam stojące na parapecie szkiełko. 
Jak zombie przeskakiwałam sobie bez celu między kanałami. Mimochodem łapałam fragmenty wyrwanych z kontekstu zdań aż mój wzrok zatrzymał się na startującym właśnie filmie pełnometrażowym. Nie widziałam go wcześniej na oczy. Na mini ekranie pojawiła się grupa dzieciaków z liceum. Z kontekstu zrozumiałam, że wybierali się na zagraniczną wycieczkę. Stwierdziłam, że to super pomysł, żeby w ich towarzystwie doczekać do czasu pierwotnie planowanej pobudki. Co prawda, ominęła mnie plansza otwierająca, a sprzęt nie dawał opcji doczytania informacji zawartych standardowo w telegazecie, ale stwierdziłam, że o wpół do trzeciej nad ranem nie ma co zaglądać w scenariusz darowanej przez los zapchajdziurze. Początkowe sceny sprawiały wrażenie przeciętnego amerykańskiego blockbustera, przed którym nie ma co stawiać zbyt wygórowanych oczekiwań. Seans było czas zacząć. 
Pan w kryzysie bezdomności wymachiwał piąstką i rzucał w powietrze gromkie „Śmierć nie jest kresem”. O ile jeszcze ciekawiła mnie jego postać, wywołując bardziej rozbawienie niż strach, to już fragment ze zdjęciami z wypadku samochodowego Lady Diany wzbudził tylko dyskomfort. Zaczęła się historia, która jednak pochłonęła mnie na tyle, że zapomniałam o komarze, o rozklekotanym wentylatorze czy o tym, że za mniej niż trzy godziny będę siedziała już w taksówce. W ramach rozgrzewki przed własnym wyjazdem, postanowiłam wybrać się na razie w podróż z nastoletnimi bohaterami, bo co złego niby mogło się wydarzyć, prawda? 
Odkąd pamiętam, nawet najgorszej klasy kino akcji wciąga mnie zazwyczaj tak, że wyłączam się na pozostałe bodźce z otaczającego mnie świata. Tak samo było też tym razem. Parsknęłam na głos, gdy padło hasło o tym, że przed długim lotem lepiej wymusić dwójkę na lądzie i nie ryzykować, że po wypróżnieniu w samolocie do mikro toalety wejdzie po nas śliczna Andżela z 3C i będzie przypał na kolejne pokolenia. Pierwotny strach po wybudzeniu z koszmaru warto zbilansować pierwotnym poziomem żartów o sraniu. 
Poczułam się usprawiedliwiona i reprezentowana, kiedy główny bohater postanowił kilkakrotnie przeczytać wszystkie etykiety bezpieczeństwa jeszcze przed zakończeniem procesu wpuszczania na pokład wszystkich podróżnych. Przezorny zawsze zabezpieczony, a instynkt to instynkt. 
Doceniłam nawet hasło, że płaczące w samolocie niemowlę to dobry znak, bo też pan Bozia nie zabije niewinnego dzieciaka, więc wszystko będzie w porządku od startu do lądowania. Wzruszyło mnie nawet oglądanie przez małe okienko oddalającej się hali lotniska. Światła miasta od zawsze działały na mnie kojąco. 
Niestety, w chwili kiedy na ekranie pojawiły się turbulencje, wybuchy, migające strobo na pokładzie samolotu i spadające z sufitu maski tlenowe, wiedziałam już, że powinnam była w try miga wyłączyć ten przypadkowo wybrany program. Otóż, realizowała się wizja bliskiej katastrofy, którą w snach widziałam już nieraz. Niestety, jestem tylko człowiekiem i jak typowy Kowalski zwalniający, żeby dostrzec szczegóły mijanego na autostradzie wypadku (nawet kosztem tworzenia korku oraz zagrożenia dla siebie i innych), masochistycznie nie mogłam oderwać się od tego gówna. Do samego końca naiwnie wierzyłam chyba, że finalnie uda im się “oszukać przeznaczenie”.
Nie wiem, kiedy minął film i nie pamiętam, czy w trakcie puszczali jakieś reklamy. Wiem za to, że w pewnym momencie wróciła mi suchość w zaciśniętym gardle i przyspieszone bicie serca. Wiadomo, w wieku moich nastu lat miałam okazję zaliczyć już kilka wzlotów i jeszcze więcej upadków, ale dopiero za chwilę czekała mnie pierwsza w życiu wycieczka na Okęcie. Procedura odprawy i prawie trzy godziny spędzone w metalowej puszce na trasie z Warszawy do Edynburga. Mimo sierpniowego skwaru, trzęsłam się jednak jak osika na wietrze. Lecąc na fali niedawnego koszmaru i wrażeń po świeżo obejrzanym dramacie klasy XYZ, zastanawiałam się, czy może nie powinnam jakoś wykręcić się z tego wyjazdu. Jak przed poranną klasówką w podstawówce, chciałam wywołać wymioty i powiedzieć, że nigdzie nie idę. Schować się przed całym światem zwinięta w kłębek pod kołdrą. 
Finalnie postanowiłam jednak wziąć się w garść i rozpoczęłam poranną rutynkę. Kilkoma wdechami próbowałam odepchnąć od siebie wszystkie katastroficzne obrazy. Nowy dzień – nowa ja. Dojechawszy na lotnisko, dzielnie przeszłam przez wszystkie punkty podrasowanej w mojej głowie procedury pasażerskiej. Łącznie z czytaniem każdej instrukcji bezpieczeństwa kilkukrotnie po polsku i angielsku. Stwierdziłam, że to praktyczne ćwiczenie języka. Wyjazd miał priorytet ustawiony na pogłębienie angielskiego, więc dlaczego nie zacząć już w drodze do Szkocji? 
Pierwsze w życiu miejsce przy oknie oddałam małej dziewczynce, żeby miała ładny widok. Czułam pod skórą dumę survivalisty (człowieka przygotowanego na koniec świata, który przeczuwałam przecież każdą komórką ciała). Z podniesionym dumnie czołem zajęłam fotel przy przejściu. Ja przez to okienko przez całą drogę bałabym się spojrzeć, ale młoda niech ma! Ewidentnie była odważniejsza ode mnie. Dodatkowo, było to dla mnie rozsądnym zagraniem - stąd miałam bliżej do drzwi w razie ewentualnej ewakuacji. 
Pasy zapięłam od razu, kiedy tylko usiadłam i nie zdjęłam tego zabezpieczenia przez całą drogę. W głowie powtarzałam sobie wszystkie zasady przetrwania w terenie z ograniczonymi zasobami, które pamiętałam z czasów harcerstwa. Zastanawiałam się, jak długo byłabym w stanie utrzymać się w sierpniowej temperaturze wody w Bałtyku. Podsumowując – odjebało mi bez reszty i, mimo że odkąd skończyłam podstawówkę to nie chodziłam już na religię, czekałam w napięciu na biblijny koniec. Wyobrażasz więc sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy lot odbył się w warunkach idealnych.
W Edynburgu wylądowaliśmy na kilka minut przed rozkładowym czasem, a jako świeżo rozdziewiczona pasażerka naprawdę nie miałam się do czego przyczepić. Samolotem nie zadygotało ani razu, a moja walizka pojawiła się na taśmie jako jedna z pierwszych. W hali przylotów dostałam jakąś torbę z prezentami, bo lokalne władze przeprowadzały akurat szeroko zakrojoną akcję marketingową. Wychodząc na powietrze założyłam okulary przeciwsłoneczne i w myślach strofowałam sama siebie mówiąc, że jestem po prostu zmęczona po zarwanej nocy i koszmarnych obrazkach z małego telewizorka. 
Przez chwilę odezwała się nawet moja wewnętrzna i pełna emocji małolata, której ciągle podbijano bębenek, że “przesadza i jak zwykle przeżywa wszystko za bardzo; że za dużo jej się wydaje; że znowu histeryzuje bez powodu”. Zaczęłam się zastanawiać, czy może po prostu wkręciłam sobie kompletnie niepotrzebnie ten lęk przed lataniem, skoro życie pokazuje, że to nie jest nic strasznego. Moje myśli zaczęły dryfować w kierunku zagadki, jak duży wpływ na postrzeganie mojej rzeczywistości ma otoczenie narzucające główne/zbiorcze ramy percepcji. 
W sumie nawet poczułam, że mogłabym się do takiego podróżowania przyzwyczaić, skoro to świetna oszczędność czasu, co nie? W ogóle nie przyjmowałam do wiadomości, że podróż powrotna mogłaby wyglądać inaczej. Tak samo, jak wybierając się do drugiej klasy liceum, nie miałam pojęcia, że dekadę później będę zarabiać cztery cyfry w Euro miesięcznie i robić ponad dwieście lotów rocznie. Z których 90% upchanych będzie w jeden kwartał. Szaman miał rację mówiąc: “Życie! Wciąż zaskakuje mnie…”

*


Trzy tygodnie w Edynburgu spędziłam na szlifowaniu angielskiego, zajmowaniu się dziećmi rodziny goszczącej mnie w swoim domu i na spotkaniach z augustowskimi emigrantami ze starej ekipy. Ci wyprowadzili się do Szkocji na stałe lub na chwilę. 
Czas minął jak z bicza strzelił i ani się obejrzałam, a czekała mnie wycieczka powrotna na lotnisko. Pogoda pod koniec sierpnia nadal dawała się we znaki. Upał kopał nas po głowach i płucach, ale co i rusz pojawiały się przejściowe burze. Po każdym wyładowaniu czułam się jak po wylaniu morza łez, czyli mogłam złapać oddech i dawało się jakoś żyć. Woda to mój żywioł, więc kocham deszcz – szczególnie, kiedy oczyszcza atmosferę. W czasie deszczu dzieci już się nie nudzą, oddychają pełną piersią i rosną w siłę.
Cieszyłam się też po ludzku na powrót do Polski, naszego jedzenia i ludzi, którzy z jednej strony mają wszystko w dupie, a z drugiej bacznie obserwują ruchy dookoła. Szkocja nie do końca mi podeszła, a w szczególności ich tłuste, miałkie jedzenie, które obciążało ciało i spowalniało mi myśli. 
Po tym, jak pierwszy w życiu przelot przeżyłam na wyrost – postanowiłam do lotu powrotnego podejść na spokojnie. Pierwszy solo wyjazd za granicę zmienił mnie gdzieś w środku. Czułam się bardziej dojrzała - nie byłam już tą samą spłoszoną pszczółką z małego miasteczka nad jeziorami. Kiedy czekałam na lotnisku na odprawę powrotną, moje strachy sprzed kilku tygodni stopniowo rozproszyły się na wietrze z murmurującymi ptakami widocznymi nad ogromnym parkingiem. 

*


Przejście przez wszystkie bramki poszło stylowo i cały proces pokonałam z wysoko zadartym nosem, jakbym była doświadczoną podróżami aktorką albo agentką rządową działającą pod przykrywką. Znalazłam bramkę z planszą odpowiadającą mojej trasie na Warszawę. Na uszach miałam słuchawki, a w rękach angielskie wydanie najnowszego Harrego Pottera, więc kompletnie przegapiłam wyświetlaną na zbiorczym ekranie informację o opóźnieniu. Szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mi to, że przesunięto nasz powrotny lot o dwie godziny. Podświadomie cieszyłam się na lądowanie po zachodzie słońca ze względu na światła miasta, które z góry wyglądają jak połączenie brokatu i aktywnych neuronów w mózgu. 
Wracający z sezonowej pracy robotnicy też postanowili poradzić sobie z dodatkowym czasem wolnym i tak między nimi zaczęła swobodnie wędrować otwarta butelka wódki. Magiczny nektar podawany była z namaszczeniem z ręki do ręki w kole wypełnionym przez smagane wiatrem i słońcem męskie twarze. Kiedy przesunięto nasz wylot o kolejną godzinę, nadal nie miałam z tym żadnego problemu. U moich współoczekiwaczy jednak pierwsza symboliczna Żubrówka zamieniła się już w kolejne butelki i panowie odkryli, że w promieniu krótkiego spaceru nie widać w sumie żadnych koszy. Ale Polacy nie gęsi i lotniskowy savoir-vivre znają. Przynajmniej miałam taką nadzieję.
Kilka chwil później, pyk! Wywołano nas do zajęcia miejsc na pokładzie podstawionego w końcu samolotu. Panowie z klasy pracujących emigrantów bardzo zgrabnie pozbierali puste butelki w bezcłowe reklamówki i wężykiem w pełnym skupieniu i z uśmiechami weszli do środka. Oczywiście, kiedy zajęłam swoje miejsce przy wewnętrznym dywaniku zaśmiałam się w myślach. Przypomniałam sobie z pobłażaniem, jak bardzo zestresowaną dziewczynką byłam jeszcze trzy tygodnie temu. Teraz wracałam do kraju czując się jak doświadczona i niezależna kobieta sukcesu, która wsiada w samolot jak w windę. Tak niedawno spodziewałam się prawdziwej katastrofy i owy wybór siedzenia wydawał się wtedy mieć znaczenie na poziomie realnego przetrwania. Lotnicze być albo nie być. Rozbawiło mnie to, jak wyluzowana byłam jedynie 21 dni później i jak dorosła czułam się w drodze powrotnej z tego wyjazdu. 
Przez tę wewnętrzną tyradę kompletnie nie zwróciłam uwagi na to, że jeden z moich anonimowych towarzyszy usiadł po drugiej stronie mikro przejścia i jako ewidentny herszt bandy, wszystkie butelki stanowiące dowody nielegalnego spożycia wrzucił do luku nad głową. Starał się nie wzbudzać za dużego zainteresowania załogi żółto-niebieskich marynarek. Jak latasz tanimi liniami lotniczymi to masz zakaz otwierania napojów niezakupionych w samolocie - wszystko po to, żeby zminimalizować ryzyko poalkoholowej burdy i podreperować budżet przewoźnika. 
Zaczytana w powieści i ze słuchawkami na uszach, prawie nie poczułam pierwszego wstrząsu. W oczy rzuciło mi się bardziej migające światełko zapięcia pasów. Zatrzymałam grającą mp3-kę, a książkę wsadziłam w kieszeń przede mną. Złożyłam stoliczek i poprawiłam zapięty pas. Pojawiło się poczucie delikatnego dyskomfortu i strachu przed zerkaniem przez okrągłe okienka. Zaczęło mi zasychać w gardle. Mimo woli zauważyłam, że przestrzeń dookoła samolotu wypełniły strzelające jedna po drugiej błyskawice. Odtwarzacz skończył grać album, a ja zastygłam powoli w bezruchu i nie umiałam sięgnąć już nawet do kieszeni, żeby odpalić kolejny odsłuch. Bez wyciągania z uszu słuchawek, które zaczęły pełnić funkcję stoperów wygłuszających komentarze i rozmowy współpasażerów, słyszałam krople deszczu gęsto zacinającego o naszą latającą konserwę. 
Przypomniało mi się, że zanim wystartowaliśmy to z plecaka, umieszczonego grzecznie pod siedzeniem, cichaczem wyjęłam paszport i wsadziłam do ciasnej kieszeni dżinsów. Poklepując kieszeń na tyłku poczułam dokument pod palcami i razem z nim trochę ulgi. Kiedyś czytałam, że w razie katastrofy lotniczej ułatwia to identyfikowanie ofiar. Nie, żeby coś, ale pamiętasz hasło sprzed niecałego miesiąca: przezorny-ubezpieczony. Teraz zamknęłam oczy, przełknęłam ślinę i liczyłam oddechy. Prawe ucho zaczęło się zatykać, coś jakbym była pod wodą. Ale tylko w połowie. Każdy mocniejszy podmuch wiatru dawał poczucie zrywnego bujania, jakby ktoś niekumaty hamował i przyspieszał autem w automacie, praktycznie na zmianę. Na dodatek zjeżdżając z dość stromego wzniesienia. Żołądek czułam w gardle.
Nie miałam nigdy oznak choroby morskiej, a tym bardziej lokomocyjnej, ale zaczęło mnie ostro mdlić. Oddech stał się coraz płytszy. Sparaliżowana nie mogłam sięgnąć po inhalator. Rozcapierzone dłonie wbiłam w plastikowe podłokietniki i po zamknięciu oczu, zaczęłam w myślach gadać sama do siebie. Wydłużone wdechy nosem oraz wewnętrzna racjonalizacja, że to na pewno rutynowa akcja o tej porze roku, zostały przerwane komunikatem z głośnika, który zapowiadał, że robimy kolejne podejście do lądowania. Chwilę później wpadliśmy w jakąś kieszeń powietrzną, a ja poczułam nieznany mi wcześniej stan nieważkości, jakby ktoś włączył zwolnione tempo i na ułamek sekundy zaciął drzwi windy. Ścisnęło mnie w żołądku, nie byłam w stanie nabrać powietrza. Zaczynałam świszczeć, ale nie mogłam nawet drgnąć, a co dopiero wstać i wyciągnąć awaryjny lek leżący spokojnie na podłodze przede mną. Takie pomysły wydawały się teraz totalnie abstrakcyjne. Kolejny wstrząs. Prawa słuchawka wysunęła mi się z ucha i dyndała beztrosko na wysokości brzucha. 
Jedna z mniej doświadczonych stewardess zapytała stanowczo zbyt głośno: “dlaczego nie polecimy po prostu do Poznania i nie wsadzimy ludzi w autobusy”? Koleżanka zaczęła jej odpowiadać szeptem, że już za późno na taki manewr, a w ogóle Zosia, weź się ogarnij i nie siej paniki. W sumie pewnie miała rację, bo właśnie skumałam, że od ponad pół godziny krążymy nad Okęciem. 
Przestałam o tym jednak myśleć, gdy na pierwszy plan wyszły głosy spitych roboli, którzy nadal byli moimi towarzyszami w tej niewdzięcznej podróży. Powinnam była w try miga znaleźć poczucie bezpieczeństwa i stabilności, moi wspaniali rodacy spieszą z pomocą! Jakże mogłam zapomnieć o tradycyjnie licznym w kraju i za granicami Ruchu Typowych Polaków! 
Każdy z nich okazał się być wyszkolonym specjalistą w dziedzinie awaryjnych lądowań w trudnych warunkach pogodowych. Jak za magiczną różdżką, zaczęli jeden po drugim, z totalnie przypadkowych lokalizacji w samolocie, wykrzykiwać wskazówki i komentarze. Ja dalej liczyłam moje wdechy nosem i wydechy ustami. Próbowałam opanować trzęsące się kolana. 
Prezes stowarzyszenia RTP siedział po mojej prawej (po drugiej stronie przejścia). Samolotem zatrzęsło kolejny raz. Herszt bandy stwierdził jednak, że to świetny moment na ruchy. Koniecznie chciał coś przełożyć do swojej reklamówki-żulówki znajdującej się w schowku nad fotelami. Dość bezpardonowo wstał i zaczął grzebać w dobytku wymieszanym z pustym szkłem zebranym po ichniejszym biforze na lotnisku. 
Lament, jaki to powstanie podniosło w drużynie podniebnych żakietów, obudziłby nawet trupa. Przez głośniki poleciały prośby i groźby po polsku oraz angielsku, aż rzeczony rebeliant posadził swoje cztery litery z powrotem na wyznaczonym fotelu. Zakaz lotów liniami taniego przewoźnika i wizja aresztu po dotknięciu płyty lotniska, przekonały króla turnusu do zajęcia miejsca siedzącego i ponownego zapięcia pasów bezpieczeństwa. 
Rzęsisty deszcz nadal nakurwiał złem w czystej postaci, jednak kapitan podjął decyzję o podejściu do lądowania. Podmuch wiatru było słychać w trzeszczących w agonii elementach z plastiku, ale to nie była najgorsza konsekwencja tego manewru. Kiedy samolot przechylił się do pułapu jakichś 45 stopni i zaczął jednocześnie ostro skręcać – moja część foteli znalazła się na dole tego stoku. Schowek, z którym tak uparcie walczył przed chwilą przedstawiciel wypitego kwiatu polskiej klasy rzemieślniczej, otworzył się z hukiem. Zadzwoniło całe opróżnione szkło poprzetykane gromadą śmieci i perfumami dla małżonek kupionymi na ostatniej prostej. Całe to barachło przeturlało się z luku i grzmotnęło we mnie. 
Pozwól, że przypomnę tylko, że na tym etapie robiłam już w głowie rachunek sumienia. Prowadziłam wewnętrzne mediacje ze wszystkimi świętymi, w których i tak nie wierzę. Na wymuszonym bierzmowaniu przyjęłam Maria Magdalena i teraz prosiłam Wszechświat do drugą szansę. Przyczajony atak szklanego gruzu był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Iskrą zapalną.
Zaczęłam wyć. Nie wiem, czy nie telepało mną bardziej niż samolotem. Wiem, że dostałam konwulsji i zasmarkałam się z histerii, która odpaliła mi się po ostatnich minutach hiperwentylacji. Tego było już za dużo. Słowa poleciały same z prędkością niepoprawnie zabezpieczonego karabinu. Bez skrupułów rozdarłam mordę, że wszyscy umrzemy. Że nie wyjdziemy z tego cało. Że ja wiedziałam, że tak będzie. Że gdyby człowiek miał latać, to miałby skrzydła. Albo chociaż śmigło w dupie. 
Jakby tego było mało, na moim nadgarstku poczułam ucisk. 

*


Wyobraź sobie miękki materiał - cienki jak papier ryżowy owinięty dookoła słupków warzyw. Tylko zimny. Coś jak dotyk stojącego nad grobem zombiaka? Ten dotyk, kiedy prababcia albo sąsiadka w kwiecie srebrnego wieku, cichaczem chowała w twoją rękę wymiętoloną jak się masz urodzinową dyszkę? I szeptała cichutko z szelmowskim uśmiechem, żeby nie mówić mamie? Albo ten traumatyczny pomysł zabierania małych dzieci na pogrzeby z otwartą trumną. Moment, kiedy trzeba było iść i dać całusa w dłoń zmarlakowi. Pożegnać coś, co było kiedyś bliskim krewnym. Który nie miał już w sobie płynącej krwi, chociaż częściowo ogrzewającej kończyny? 
No a teraz, wyobraź sobie, że masz pierwszy w życiu atak paniki, którą resztką sił starasz się wessać do środka i zatrzasnąć przed światem. W sumie to poza jęczeniem pod nosem nieskładnych dźwięków, nie ma afery. Wdech-wydech. Paszport w kieszeni. 
Aż tu nagle czujesz na sobie zaciskającą się dłoń kostuchy.

*


Niby ma twarz siedzącej obok sympatycznej babulki w kapelusiku w kwiatki. Jednocześnie miodowym głosem mamrocze, że latanie może być straszne. Że do wnuczków wozi się średnio trzy razy w roku. Że za chwilkę będzie po wszystkim. I widzisz, że ona porusza ustami i niby nawet słyszysz, co mówi, ale jakimś sposobem jednak nie przyjmujesz do wiadomości tych informacji. 
Byłam sobie w tym moim niemal kakofonicznym epizodzie sama i już prawie się uspokoiłam, raz po raz rzucając jedynie po cichu pod nosem polsko-angielskie bluzgi. Na pełne empatii gadanie seniorki po prostu zatkało mnie na chwilę. Popatrzyłam na tę kościstą dłoń i organoleptycznie poczułam wypraną z kolagenu przezroczystą skórę. I ten zapach lawendy na mole i starych perfumetek z kiosku ruchu z serii “Być może…”. 
Babcia zaczęła mamrotać dalej swoją mantrę wsparcia, a ja siedziałam skamieniała, wgapiając się nadal świdrującym spojrzeniem w zimną dłoń masującą mój nadgarstek. Bez odrobiny jakiejkolwiek refleksji, poza minimalnym nawet zakresem decyzyjności, chłodno, automatycznie i w nieludzko drewniany sposób, skierowałam wcześniej autodestrukcyjne tsunami nienawiści na niewinną staruszkę. Toć ona widząc moją przegraną szarpaninę z nerwami chciała mnie tylko wesprzeć w walce z własnym ja. Na nic jednak jej dobre serce i próby naprawy sytuacji. 
Rozdarłam japę jeszcze głośniej niż za pierwszym razem. Patrzyłam na jej zimną dłoń, a nie w jej zapewne pełne spokoju i mądrości oczy. Krzyczałam, że jeszcze nic w życiu nie zrobiłam. Że miałam tyle planów. Że jestem za młoda, żeby umierać. ŻE ONA JUŻ SWOJE PRZEŻYŁA, więc pewnie ma w dupie czy zejdzie dzisiaj czy jutro. Samolot zamilkł. To znaczy pasażerowie, bo nasza konserwa nadal trzeszczała resztką sił. Babuleńka też zamilkła, ale nie zwolniła uścisku. 
Chwilę później osiedliśmy na płycie lotniska, a pasażerowie na pokładzie zaczęli głośno klaskać. W moich żyłach na pełnej pulsowała krew, usta miałam popękane z suchości, a palce dłoni zbielałe od zaciskania fotela. 
Kiedy tylko mignął sygnał, że można bezpiecznie opuścić tę metalową puszkę rozpaczy, wybiegłam jak poparzona, odrobinę przepychając się między innymi. Całą drogę przez rękaw i naziemne korytarze, starałam się za wszelką cenę nie utrzymywać z nikim kontaktu wzrokowego. 
Miałam wrażenie, że stewardessy przepuszczają mnie przodem, a ludzie wskazują palcami. Przyspieszony puls dudnił mi w zatkanym uchu. Kark i twarz schowałam w chustę, a na czoło nisko nasunęłam czapkę z daszkiem. Wyjęłam z plecaka bluzę z kapturem i poszłam prosto do lotniskowej toalety. 
Myślałam, że zwymiotuję. Na plecach czułam strużki zimnego potu. Zmieniłam koszulkę, przepłukałam twarz śmierdzącą chlorem wodą i poszłam w stronę pasa z bagażem rejestrowanym. Czułam się pod ostrzałem spojrzeń i złapałam paranoję, że każdy człowiek – nawet z obsługi naziemnej, czy czekający na bagaż z innego lotu – myśli o tym, co zrobiłam. Mówi o mnie. Pokazuje mnie palcem. Klasyczne: wszyscy wiedzieli – nikt nie mówił. Chciałam zapaść się pod ziemię albo co najmniej umrzeć w tych przysłowiowych butach rozmiar angielskie pięć i pół.
Na nieszczęście jednak, nie żyję w symulacji komputerowej. Nie dane mi było doświadczyć empatii własnego mózgu, który wspinając się na wyżyny wstydu nie do przełknięcia, dokonałby aktu samoistnej implozji wyłączając mi tę wstydliwą planszę. Po cichu dość naiwnie liczyłam, że uratowałoby mnie to od traumy na całe życie, która na dobre zakorzeniła się tego sierpniowego wieczoru. 
Zaczęłam bać się tego ścisku w żołądku na samą myśl o wznoszeniu się bezwładnie w metalowym pudle. Nawet nie chciałam myśleć o zwiedzaniu świata, a wyjazdy do rodziny mieszkającej w europejskich lokalizacjach, postanowiłam ograniczać do minimum i w pierwszym ruchu korzystać z pociągów, autobusów czy nawet promów. Silnie zakorzeniona potrzeba kontroli i unikanie sytuacji bez wyjścia, nie pomogły mi w dorosłych latach zmienić tego nastawienia, a jedynie utwierdziły w przekonaniu, że gdyby człowiek miał latać, to miałby skrzydła albo chociaż śmigło w dupie, co nie? 
Dekadę później, po którymś ze spotkań u pani Magdaleny na warszawskim Mokotowie zrozumiałam, że ten strach zakiełkował we mnie o wiele wcześniej, kiedy dawno temu w porannej telewizji widziałam jak porwane samoloty wbijają się w dwie wieże.
Nie zrozum mnie źle, dzisiaj już tylko bawi mnie ta ironia losu, że zostałam pszczołą, która panicznie boi się latać.


 
 
 

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page