ZAŁOGA.
- Bzy
- 26 lut
- 14 minut(y) czytania
Nauka “dziękuję” w dziesięciu różnych językach to jedno z harcerskich zadań, które wspominać będę nawet za kolejne 25 lat. Będę siedziała na ganku i popijała rumianek z odrapanego kubka, a w tle świerszcze i żaby będą grały bluesa, gdzie japońskie arigato miesza się z arabskim szukranem.
ZHP i Harcerska Służba Graniczna za dzieciaka szybko ukształtowały moją otwartość i wiarę w siebie. Sucharkowe powiedzenie rodzinne, że koniec języka masz za przewodnika, to jeden z moich ulubionych i bezwstydnie powtarzanych bon motów. Język jako narzędzie komunikacji, mniej lub bardziej świadomie, fascynował mnie od zawsze. Mam dość dobry zmysł słuchu i od najmłodszych lat dość płynnie radziłam sobie z nauką zagranicznej mowy. A do tego w głębi serduszka, gdybym spotkała złotą rybkę, poprosiłabym o sprytną aktualizację bazy danych, żeby w ułamku sekundy mówić i rozumieć rozmówców w każdym języku w galaktyce. Coś jak scena w Matriksie, kiedy Neo zostaje podpięty do systemu i po chwili zna wszystkie możliwe sztuki walki. Kaboom!
Angielski już na początku podstawówki wchodził mi gładko jak nóż w stojące na słoneczku masło. Nasiąknęłam nim, bo towarzyszył mi na każdym kroku. Szkoła i zajęcia pozalekcyjne. Piosenki w radio i rap na słuchawkach. Książki. Filmy z oryginalną ścieżką dźwiękową i angielskimi napisami, które wrzucałam nawet, jeśli sam film też był po angielsku. W mgnieniu oka mogłam tłumaczyć ze słuchu w czasie rzeczywistym. Bezwzrokowe pisanie pomagało też, kiedy biznes rodzinny potrzebował mailowania z klientami zagranicznymi. Miałam 12 lat i już czułam się na siłach prowadzić internetowe debaty na podstawowe tematy.
Niemiecki był językiem porządku. Lubiłam przewidywalność jego zorganizowanej formy i twarde brzmienie. W gimnazjum nieproszona przez nikogo klepałam odmianę czasowników i robiłam dodatkowe zadania ze słownictwa. Otaczało mnie mniej kulturowych bodźców po niemiecku, więc naturalnie nie było mi tak łatwo jak z angielskim. Kiedy do sąsiadów co wakacje przyjeżdżał kuzyn z Dortmundu, lubiłam słuchać przywiezionych empetrójek i oglądać z ekipą filmy bez polskiego lektora. W ostatniej klasie gimnazjum, przed wyprowadzką z domu, dorobiłam się nawet tytułu wojewódzkiej olimpijki z języka niemieckiego. W latach 90-tych, Boss zostawiał rodzinę nieraz na długie tygodnie czy miesiące i jeździł na zlecenia za Odrę. Wielu moich znajomych zostawało miesiącami pod opieką dziadków, kiedy ich rodzice jeździli zarabiać marki i euro. Moja starsza siostra była zawsze świetna z niemieckiego i wakacje spędzała nieraz zgłębiając jego znajomość na wyjazdach. Z resztą, historia rodzinna sprawiła, że niemiecki był po prostu bardziej szanowany niż rosyjski, z którym nie było mi nigdy po drodze.
Nie znałam nikogo w najbliższym otoczeniu, kto dobrowolnie babrałby się w splątanej przeszłości polsko-rosyjskiej, szczególnie na naszych terenach Dzikiego Wschodu. Owszem, jestem w stanie w pocie czoła i w zwolnionym tempie odczytać bukwy składające się na starocerkiewny alfabet. Ze słuchu też kojarzę kilka głównych konstrukcji zdań, ale to by było na tyle.
Francuski to był język romansów, gorących emocji i melodyjnego rapu z Marsylii. Plus kilka uprzejmości znanych na całym świecie. Po roku nauki w czasach liceum, umiałam swobodnie odczytać znaki kierunkowe, zamówić jedzenie czy opisać kilka podstawowych faktów na mój temat - wiek, miejsce pochodzenia, wykonywany zawód. Kiedy zaczęłam pracować w międzynarodowej grupie projektowej szybko zrozumiałam, że moi Kanadyjczycy z Quebecu ze względów grzecznościowych jedynie gadają do siebie po angielsku przy każdym montażu. Z uśmiechem zareagowali na moją propozycję, żeby dla przyspieszenia całego procesu mówili do siebie swobodnie po francusku, a jeśli coś będzie niejasne to ja dopytam po angielsku. Z dystansu wyglądać to mogło komicznie, ale jak coś jest głupie i działa, to nie jest głupie, prawda? Do dzisiaj jednak jestem trochę jak pies, który zrozumie francuską komendę, ale nie odszczeka nic w sposób zrozumiały dla rozmówcy.
Hiszpański to słońce odbite w szklance świeżego soku z pomarańczy, tapasy z białym winem oraz zapach morza w każdym podmuchu wieczornego wiatru. To bożonarodzeniowe blanty na teneryfskiej plaży i pół świata tętniące w jednym rytmie.
Holenderski zawsze będzie brzmiał jak pijany Niemiec w bramie Buckingham Palace. Bedankt, tot ziens!
*
Chciałam żyć jak na Zachodzie, więc trzeba było mówić jak na Zachodzie. Był jednak czas, że wstydziłam się mojego twardego polskiego akcentu i kombinowałam jak tu mówić jak najmniej na głos. Mój eks doradzał ćwiczenia z korkiem w ustach, o których dowiedział się w czasach swoich studiów w kierunku nauczyciela języka angielskiego. Czyli z 15 lat temu. Kompleksy minęły, kiedy ruszyłam dupę poza Polskę.
Im częściej wystawiasz nos za granicę, tym szybciej uczysz się, że znajomość nawet kilku lokalnych zwrotów połączona z uprzejmym uśmiechem, otwiera wiele drzwi i ułatwia życie w trasie. Im więcej miejsc odhaczyłam na mapie, tym więcej połamanych akcentów usłyszałam i poznałam prostą prawdę. Ważne, żeby mówić, a nie, żeby mówić idealnie. Nie planowałam kariery spikera, chciałam zwiedzać świat i robić swoje. Jeśli odłożysz na bok różnice kulturowe i definicję udanego projektu, wszystko sprowadza się do tego, czy jesteś w stanie przekazać rozmówcy, co potrzebujesz. I czy jesteś w stanie zrozumieć odpowiedź drugiej strony.
KONIEC JĘZYKA ZA PRZEWODNIKA.
*
Wyjazd w pierwszą zagraniczną trasę zbliżał się nieubłaganie. Nie liczyłam już godzin przepracowanych w ostatnich miesiącach na video-konferencjach z lokalnymi oddziałami marki. Metodą układania najlepszej mozaiki strategicznej udało nam się zebrać 21 państw, w których w ciągu 3 miesięcy mieliśmy wyprodukować krajowe finały zawodów. Na drugie miałam Google Docs, a spływające maile zalewały mnie 24 godziny na dobę. Doczekałam się nowej rutyny.
Budziłam się chwilę po piątej rano. Zazwyczaj zaczynałam dzień od szybkiego zanurzenia w jeziorze, a po dogonieniu kwestii administracyjnych, tuż przed siódmą już zaczynaliśmy rozmowy z ekipą z Kanady. Po pierwszym statusie i odkopaniu się z najważniejszych maili, ruszałam nad jezioro prowadzić zajęcia z dzieciakami z augustowskiej Akademii, które korzystały z oferty przygotowanej przez mojego brata Kubę. Letnie dni od poniedziałku do piątku wyglądały podobnie.
Kiedy dzieci spływały z jeziora na obiadową przerwę od zajęć, przejmowane były przez innych instruktorów i wychowawców. Ja siadałam w biurze do kolejnych internetowych spotkań, tym razem z europejskimi pracownikami mojego zleceniodawcy. Po zapisaniu i rozesłaniu kolejnych notatek, ogarniałam wszystkie telefoniczne sprawy. Po kilku łykach zupy, wracałam z dzieciakami na wodę lub zajęcia na plaży - zależnie od grafiku na dany dzień. Po skończonych lekcjach nart wodnych i zabawach integracyjnych na boisku, rodzice odbierali swoje pociechy ze sportowych półkolonii, a ja wracałam do laptopa.
Popołudniowa zmiana wyglądała tak, że odpalałam bezalkoholowy browar i z poziomu hamaka rezerwowałam hotele, sprawdzałam regulacje wizowe pod każde państwo dla wszystkich narodowości w ekipie, dopieszczałam umowy z dostawcami. Czasami wieczorami odchodziłam z ogniskowego kręgu, żeby z biura połączyć się z oddziałami w Azji, u których trwał w najlepsze dzień roboczy. Byłam w te wakacje chodzącą definicją nienormowanego czasu pracy. Moim najlepszym przyjacielem był pakiet administracyjny narzędzi Googla i możliwość automatycznego edytowania dokumentów z każdej lokalizacji na świecie.
Harmonogram wyjazdowy składał się z wypadkowej możliwości finansowych danego państwa oraz dostępności lokali. Trasa podzielona była na kilka odnóg, a każda z nich odpowiadała jak najefektywniejszemu poruszaniu się po danym kontynencie. Kiedy ustaliliśmy, że tegoroczny budżet projektu zakłada wynajęcie specjalnego autokaru na europejską część trasy, od razu wiedziałam do kogo zadzwonić.
*
Najlepszym nauczycielem zadaniowego podejścia otwartej głowy w praktycznych sytuacjach okazał się być Hans. Poznaliśmy się w 2012 roku, kiedy pracowałam jeszcze jako początkująca pszczółka w warszawskiej agencji koncertowej. Realizowaliśmy wtedy kilka koncertów Selah Sue, z którą Hans przyjechał jako kierowca sleep-linera (dużego autobusu z miejscami do spania dla pasażerów, które wyglądają jak mini koje w żaglówce). W koncertowym świecie już wtedy krążyły o nim legendy, a artyści z zespołu Vitalic z Miss Kittin nagrali mu nawet hymn o wdzięcznym tytule Hans is driving.. Hans umie dogadać się w minimum siedmiu językach, ale najważniejsze, czego się od niego nauczyłam, to, żeby bez względu na lokalizację kierować się wewnętrznym kompasem.
W czasie pierwszej współpracy wiedziałam, że działa w zgodzie ze sobą i dba o własny komfort psychiczny tak samo mocno, jak o bezpieczeństwo wiezionych pasażerów i sprzętu. Po kilku mailach z szefem firmy Starstruck, w której pracował Hans, mieliśmy gotową ofertę na transport ludzi i sprzętu dotyczący pierwszych pięciu przystanków trasy.
Cieszyłam się, że pierwsze dwa tygodnie spędzimy razem, bo znajoma twarz dawała mi więcej wiary we własne umiejętności. Hans przepracował całe życie jako zawodowy kierowca i był niewiele młodszy od mojego ojca. Z perspektywy czasu widzę, że w tej relacji szukałam wsparcia, którego nigdy bezpośrednio nie zapamiętałam z domu. Od samego początku jednocześnie miałam do niego ogromne zaufanie, które było ugruntowane wzajemnym szacunkiem. Później w trasie, wszyscy już spali w swoich prywatnych kojcach, a ja schodziłam do kabiny kierowcy i siadając na fotelu pasażera, uchylałam małe okienko na wysokości lusterka. Odpalając szluga zagapiałam się pasjami w migające za oknem krajobrazy. Czasem słuchaliśmy muzyki, czasem rozmawialiśmy.
Do końca życia zapamiętam moją pierwszą noc na pokładzie tej śpiulkorakiety. Nie mogłam spać, zeszłam na dół i po uzyskaniu bezsłownego pozwolenia, odpaliłam szluga. Podkuliłam kolana pod brodę i zaczęłam skubać skórki w prawej ręce. Odchrząknęłam delikatnie i powiedziałam, że trochę się boję tego, co nas czeka. Hans nie odwracając wzroku od autostrady powiedział tylko po angielsku: dobrze jest się bać, bo to znaczy, że wciąż masz coś do stracenia. Jak na niczym ci nie zależy, to się nie boisz. Wzruszyłam się. Odetchnęłam z ulgą. Poczułam, że nie jestem sama. Że przed nim nie muszę udawać kogoś, kim nie do końca jeszcze jestem. Że pod jego czujnym okiem mogę dorosnąć do za dużych butów, w które wskoczyłam. Wiele razy mówiliśmy jednym głosem i szczególnie w ciągu tych pierwszych tygodni były momenty, kiedy to Hans podpowiadał mi rozwiązania, których oczekiwano ode mnie jako od managerki wyjazdu. Francja, Holandia, Czechy, Szwajcaria i Włochy. Zanim wystartowaliśmy oficjalnie naszą wycieczkę dookoła świata, byłam spokojna przynajmniej o te pierwsze przystanki.
*
Kolejnym punktem przygotowań do europejskiej nogi projektu było znalezienie firmy dostarczającej diody i oświetlenie. Po analizie kosztowej w wielu lokalnych oddziałach wiedzieliśmy już, że większość z nich nie ma budżetu na załatwianie u siebie ekranów diodowych. Te jednak miały stanowić podstawę wizerunku sceny i didżejki klubowej w czasie każdego z narodowych finałów. Docelowo ekrany i światło miały urozmaicać również transmisję w internecie, więc rozwiązaniem wypracowanym przez Kennego i centralę było znalezienie firmy z Polski, która wypożyczy nam niezbędny sprzęt na te pięć imprez.
Płatność miała być wrzucona w ogólne koszty projektu. Czyli główna skarbonka firmy wyłoży pieniądze, które dla lokalnych oddziałów będą znaczyły spore oszczędności. Nie wspominając o tym, że cenowe różnice na różnych europejskich rynkach były znaczące. Przykładowo: za wycenę 12 godzin pracy i sprzętu od szwajcarskiej firmy, mogliśmy wziąć 30% więcej sprzętu z Polski na tydzień. Dlatego wybraliśmy pakowanie sprzętu co wieczór i dodatkowe kilometry na dojazd do polskiego magazynu na starcie i po zakończeniu trasy. Miało to sens, a ja przystąpiłam do poszukiwania. Po wysłaniu zapytań ofertowych do kilku firm, które znałam z ostatnich lat swojej działalności, udało mi się dogadać na pełną obsługę tematu z podwarszawskim Transcolorem. Pełna obsługa oznaczała nie tylko graty, ale również osoby do ich montażu i obsługi.
Zgodnie z planem, dwa dni przed pierwszą imprezą, Hans przyjechał lśniącym autobusem z niezbędną przyczepą do podwarszawskiego magazynu. Po zapakowaniu sprzętu, zgarnął mnie oraz trzech muszkieterów i ruszyliśmy na lotnisko w Belgii, skąd mieliśmy odebrać resztę wycieczki. Tak poznałam najlepszych specjalistów pod słońcem, którzy w moich oczach zyskali miano niekwestionowanych mistrzów ogaru.
Płociu z palcem w nosie umiał rozrysować potrzebne układy sprzętu, jeśli jakiś klub potrzebował na wczoraj wizualizacji i marudził nie do końca rozumiejąc, co chcieliśmy w ogóle tam u nich budować. Łukaszek z zamkniętymi oczami lub po nieprzespanych nocach umiał w brawurowym czasie zorganizować rozładunek i załadunek sprzętu. Piotrek z niekończącym się optymizmem przenosił kilogramy rur montażowych, ekranów diodowych i innych ciekawych elementów naszego produkcyjnego tetrisa. Każdy z nich wiedział, co robi, bo każdy był królem swojego zakresu. To, co mnie złapało za serduszko, to widok, jak się uzupełniają i mają czas na wspólne szukanie rozwiązań - bez pokazywania palcami. Do dzisiaj tęsknię za ich poziomem humoru i pasją, z jaką chwytają życie, kiedy wolne kilka godzin między produkcją a powrotnym samolotem, spędzają na zwiedzaniu lokalnych zakątków.
Zdarzało się też, że nosiłam razem z nimi graty i wpychałam na pakę mobilne kejsy. Nie jest to może popularna metoda, ale przy tak napiętym grafiku, każde przesunięcie w harmonogramie i opóźnienie wyjazdu z jednego miasta, groziło spóźnieniem na montaż w kolejnym. Szczególnie, jeśli imprezę we francuskim Lille skończyliśmy pakować grubo po siódmej rano, a tego samego dnia na 15:00 mieliśmy mieć już gotowość sceniczną w holenderskim Amsterdamie. Przeżyliśmy też przystanek w Polsce rok później, gdzie o 6 rano nikt nie pojawił się, żeby nam pomóc z pakowaniem sprzętu, więc cały międzynarodowy skład wspólnie wziął się za noszenie kratownic i układanie puzzli na pace. To było bardzo budujące. Niecodziennie widzisz jak artyści i technika budują jeden organizm. Nie ukrywam jednak, że poza walką z czasem były też momenty, kiedy musiałam stawać w obronie mojej ekipy technicznej. Niestety, jako ciocia Bzy już po pierwszej nocy musiałam ich bronić przed moimi artystycznymi podopiecznymi. Bo jak tu nie stawać w obronie moich ludzi przed moimi ludźmi?
Kiedy po pierwszym wydarzeniu na trasie technicy wrócili spoceni jak świnki po demontażowym sprincie, po zajrzeniu do autobusowej spiżarni okazało się, że ta świeci pustkami. Otóż, smacznie śpiący już artyści na wcześniejszej bombie wyjedli z lodówki wszystkie zapasy i prywatne przekąski przywiezione z Polski przez technicznych trzech muszkieterów. Przerwa na sikanie regulowana była czasem pracy tachografu Hansa, ale przy pierwszej okazji stanęliśmy na dłuższe śniadanie. Zostało ono opłacone zostało z budżetu artystycznych obiadów. Zadbałam też o to, żeby każdy ze skacowanych muzycznych misiów po przebudzeniu przeprosił technicznych kolegów za nietaktowne zachowanie. Na kolejnym dłuższym przystanku wybrałam się do sklepu i zrobiłam zapasy za 400 euro. Kupione przekąski, napoje, elektrolity, woda i owoce wylądowały w kuchennej części wspólnej na dolnym poziomie autobusu. Z jasnym zaznaczeniem, że to dla wszystkich. Do tego podpisaliśmy półki w lodówce na prywatne produkty i na szczęście przez trzy tygodnie temat skrytożerców nie wrócił na tapetę.
Rok później szczerze pożałowałam, że już od pierwszego dnia tak zaciekle broniłam mojej techno-trójcy. Po pierwszej trasie panowie poczuli się tak pewnie, że za każdym razem, kiedy chcieli mi utrzeć nosa, uczyli wszystkich zagranicznych kolegów mówienia do mnie “Kasiu”. A potem wszyscy zaangażowani chichrali się jak młode trzpiotki. Na te połamane próby językowych wygibasów, wygrażając piąstką, mówiłam im, że skończy się Dzień Dziecka, moje płacenie za obiady i prysznic zobaczą za dwa tygodnie w domu. Takie rodzinne kuksańce.
Z poziomu uczestników zawodów, ludzi w klubie czy po drugiej stronie ekranu transmisji, trudno jest zobaczyć, jak ciężko pracowali często z minimalnym lub nawet zerowym wsparciem lokalnej ekipy. Nie sądze, że ktokolwiek inny byłby w stanie dowieźć jakościowe rozwiązania zbudowane w niemożliwym czasie. Ja od pierwszej sztuki wiedziałam, że wkładają w to coś więcej niż tylko wiedzę i wyuczoną pamięć mięśniową. Przegadane godziny i miejskie wycieczki piesze w wolne dni, pokazały mi, że chłopakom po prostu dobrze z oczu patrzy i chcą wyciskać każdy dzień jak cytrynę. Przez kolejne pokonywane kilometry mieliśmy sporo świetnych dni, a papiery wychowawczyni kolonijnej przydały mi się wiele razy w pracy tour managerki, potwierdzam. Na świętą trójcę mogłam liczyć zawsze.
*
Głos i twarz Flipouta znałam z poprzednich edycji projektu oraz z różnych materiałów marketingowych. Człowiek legenda, którego dłoń uścisnęłam pierwszy raz na żywo w Chile i który okazał się stać przy mnie na różnych odcinkach specjalnych tego maratonu. W naszej grupie stanowił plazmę łączącą artystów i technikę. Jako host był w stanie kupić mi dodatkową minutę na skomplikowaną zmianę sprzętu, wspierał emocjonalnie wszystkich zawodników i nadawał rytm każdej imprezie. Jest dla mnie chodzącą definicją hip-hopu i przykładem na to, że można utrzymywać się z pasji - wystarczy robić siedemdziesiąt projektów jednocześnie. Flipeezy to człowiek orkiestra, który oddycha i perspiruje muzyką. Od rana do nocy działa jak króliczek w reklamie baterii. Nosi wiele kapeluszy wypełniając najróżniejsze role, których nie da się ująć w jednym zdaniu. W moim serduszku na zawsze będzie jak starszy brat, który stanie w mojej obronie, ale też dopilnuje, żebym dostała odpowiedni szacunek za zasługi.
Philip współprowadzi program w największym komercyjnym radiu w Kanadzie, gdzie o piątej po południu w dni robocze puszcza ludziom nieznane wersje najświeższych i popularnych numerów. Jego publiczność stojąca w korku zawsze może liczyć na oddech jakości płynący z głośnika. Co ciekawe, nawet gdy byliśmy przez trzy miesiące w trasie skacząc między kontynentami - Flipout zawsze był w stanie wysłać codziennego seta do radia, które puszczało jego muzykę niby teleportując każdy skrecz i dźwięk na swoje fale.
Kiedy moje urodziny wypadły w czasie naszej wizyty w Bangkoku, siedzieliśmy akurat w Iconic Studio 53 prowadzonym przez BomberSelectę. Na powitanie dostałam tort urodzinowy z lepkiego ryżu i chrupiących pasków kurczaka. Wbito w niego symboliczne kilka świeczek, a ja zdmuchując je jednym oddechem, poczułam zbierające w kąciku oczu łzy wzruszenia. Flipout korzystając z jednego z ośmiu zestawów didżejskich, zagrał na żywo 50-minutowego seta. Tańczyłam, jakby nikt nie patrzył. Mój wyjazdowy brat nieświadomie uwzględnił w nim mnóstwo moich ulubionych piosenek, a po wszystkim wrzucił w internetową chmurę. Tańczyłam, jakby urodzinowa playlista otulała mnie kocykiem uwagi.
Było nas tylko sześcioro, zabunkrowaliśmy się na poziomie parteru, gdzie z kolei działalność prowadziła kawiarenka Vinyl & Toys. Powierzchnia składała się głównie z zatrzęsienia płyt winylowych (od pudełek na ziemi i stołach, po specjalne regały), a pozostałe wolne miejsca wypełniały winylowe zabawki z limitowanych edycji. Na kilku regałach stały legendarne wersje starych odtwarzaczy, mikserów i inne smaczki technologiczne. Podjechaliśmy na miejsce tuk-tukiem, którego za dodatkowe parę banknotów, mogliśmy poprowadzić na pustym odcinku drogi. Dochodziła prawie 5 rano, kiedy wylądowaliśmy w jadłodajni otwartej całą dobę, a w mojej głowie dalej grały Wodospady - TLC.
W czasie zawodów, Flipout pomagał mi szukać rozwiązań, jeśli ktoś miał kłopoty techniczne. Do tego sprawnie zajmował uwagę tych osób, którymi akurat trzeba było zaopiekować się podczas imprezy. Poza światłami transmitujących kamer, zawsze pytał jak się trzymam i był gotowy zrobić wszystko, czego potrzebuje nasz zespół, żeby dowieźć projekt do mety. Pamiętał, że jestem jedna i jestem tylko człowiekiem, więc jeśli potrzebowałam na kilka godzin zniknąć, przejmował stery i dbał o drużynę. Nawet jeśli czasem była to wycieczka o drugiej rano do punktu z pralkami samoobsługowymi albo wskakiwanie bez prysznica po 18 godzinach w podróży prosto na rozgrzewkowy set, który spontanicznie rozpoczynał zawody.
Jedną z najmilszych rzeczy, o których Flip pamiętał w trakcie każdej transmisji, było opowiadanie na żywo o wszystkich osobach pracujących tego dnia poza światłem kamery. Zawsze z charyzmą umiał wpleść w najbardziej dynamiczny scenariusz, słowa pochwały i oklaski na rzecz każdego kamerzysty, realizatora wizji, ekipy od dźwięku czy osoby odpowiedzialnej za wszystkie materiały wizualne. Serduszko mi urosło już od pierwszej wspólnej imprezy, kiedy ja również zostałam doceniona ze sceny.
W czasie, kiedy przepinałam miksery i sprawdzałam gotowość sygnału z kolejnym zawodnikiem we Francji, mój człowiek Flipout opowiedział ludziom przed ekranami i w klubie, na czym polega moja praca i za co jeszcze (poza samą realizacją zawodów na scenie) jestem odpowiedzialna w czasie trasy. Za słowami Flipa z każdych zawodów poszły komentarze online, w których ludzie zaczęli pisać mi tyle miłych słów, że zrzuty ekranu do dzisiaj trzymam w folderze ze zdjęciami na telefonie.
Moja mama regularnie pojawiała się na czatach wielu z tych transmisji, gdzie jako królowa emotikon zaczęła też być rozpoznawana. I tak dotarliśmy do uprzejmego efektu domina, gdzie na każde miłe słowo Philipa, Barbara reagowała serduszkami, a na każdą jej aktywność, Flip reagował szerokim uśmiechem i pozdrowieniami na żywo. Szczególnie, że jeśli wziąć pod uwagę różnice czasu między Polską i większością miejsc, w których wylądowałam, zaangażowanie Barbary i jej urocze wsparcie było dla nas wszystkich bardzo miłym i stałym elementem krajobrazu. Jeśli gadałam z nią na video, każdy z uśmiechem wbijał się w okienko i machając starał się rzucić chociaż krótkie: hello Barbra!
Co ciekawe, pod koniec drugiego roku trasy i w czasie moich wolnych dni, zdarzyło się, że ktoś podszedł do mnie lub chłopaków od video i przybił piątkę, bo widział nas na transmisji i wie, ile serca wkładamy w ten projekt. Na rozmowę z Flipem zawsze był czas i nie było między nami tematów tabu. Niekwestionowane wsparcie Flipouta pomogło mi uwierzyć w siebie na nowo i podjąć wyzwanie ustalenia nowego azymutu. Im dłużej jesteś w trasie, tym głębsza przestrzeń porozumienia tworzy się w zespole, a im silniejszy załoga tym spokojniej przejdziecie przez najbardziej wzburzone morze.
*
Mateuszka również poznałam w Chile. Mathieu pochodzi z Quebecu i jako francuskojęzyczny filar kanadyjskiej ekipy, odpowiadał za działania zespołu Fokus. Agencja kreatywna realizująca całą identyfikację wizualną oraz każdą transmisję na żywo. Poza nim, w trasę przez kontynenty i oceany wyruszyli również realizator obrazu i projektant grafik Oli oraz kamerzysta/fotograf Sacha. Mathieu ma w sobie pogodę ducha, pasję do wyciskania życia jak cytrynę oraz empatię na imponującym poziomie. Na co dzień prowadzi kilka biznesów w Kanadzie, gdzie żyje ze swoją uroczą żoną i dzieciakami.
Kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu w pierwszą trasę, między wieloma telefonicznymi statusami, Mateuszek zawsze miał czas sprawdzić, czy to ja nie potrzebuję jakiejś pomocy od niego. Bardzo budujące było to wsparcie, które okazał mi na każdym etapie naszej przygody przez wszystkie kraje. Poza oczekiwaniami technicznymi, przynosił do stołu zapasy wyczucia i po prostu świetny charakter. Nauczył mnie szybko, że są ludzie, którzy mimo pleców i pozycji w projekcie, nadal nie biorą każdej uprzejmości w ich stronę za należny pewniak.
Wizualnie był tak podobny do Flipouta, że kiedy z nudów na jednym lotnisku zaczęli bawić się aplikacją Faceswap, okazało się, że mają twarze tak podobne, że aplikacja nie radzi sobie z wygenerowaniem żartobliwego filmiku. A do tego, w bardzo kanadyjskim stylu otwartej uprzejmości, razem z Flipeezym nieustannie dbał o to, żebym się nie zajechała. Wiedziałam, że mając taki starszych braci na trasie - nic nas nie zaskoczy. Działaliśmy w niepisanym porozumieniu. Nie musiałam o nic prosić, Mati i Flip sami proponowali pomoc.
Kiedy zatrułam się w Korei Południowej, przejęli na jeden wieczór nawigowanie grupą. Kiedy ktoś mnie zaatakował w Azerbejdżanie, dostał bombę na mordę od mojego trasowego brata. Za każdym razem, gdy potrzebowałam wyjść na powietrze, nie musiałam się martwić, jaki obraz zastanę po powrocie na scenę. Kiedy moje urodziny wypadły w dniu lądowania w Bangkoku, dostałam butelkę z bąbelkami o 9 rano do hotelowego śniadania. Kiedy dbasz o ludzi dookoła, kto dba o ciebie? Przez wszystkie dni w trasie i w każdej nieplanowanej akcji, nie byłam sama, miałam wsparcie.
*
Mając moich ludzi na trasie, nie byłam już przezroczysta. Hans, Płociu, Łukaszek czy Piotrek, Flipout i Mathieu - któryś z nich zawsze pamiętał o miłym słowie i wzniesieniu toastu też za mnie. Dogadywaliśmy się po polsku lub różnymi wersjami angielskiego, który swobodnie przeplatany był indywidualnymi smaczkami, które każdy przywiózł ze sobą z domu. Nasze style komunikacji przecinały się w uniwersalnych punktach wspólnych, które niosą tę samą wartość emocjonalną w każdym języku.
Wiedza. Szczerość. Zaangażowanie. Przyjaźń.
To są rzeczy, które nas łączą. Bez emocjonalnego wkładu niczego nie będzie. I nieważne, że po trasie nasze drogi się rozeszły i z polskim zespołem już nie mam za bardzo kontaktu. Każdemu z moich trasowych braci zbijam wysokie pięć i służę wsparciem, jeśli tylko potrzebujecie.
Metaforycznym celem w trasie nie muszą być punkty na mapie. Azymut obrać można na satysfakcję z działania, bo czy jest sens w ogóle zapierdalać i otwierać rano oczy? O co ja walczę, jeśli nie o swoje plemię?

Commentaires